zamiast wstępu

Nasza podróż trwa od 31 lipca do 28 sierpnia 2011.
Zakładany plan podróży przewiduje następujące punkty:
Mumbai - Aurangabad - Elura + Ajanta - Hajadarabad - Hampi - Hospet -Badami - Mysore - Kochi - Munnar - Allepey (Alappuzha) - Nagarhole - Jog Falls - Goa - Pandźim - Mumbai.

Uczestnikami wycieczki oprócz mnie są: Magda (osobista narzeczona - socjopsycholog w służbie stałej), dr Tomek (w Indiach po raz któryś...), AniaD (prawniczka nosząca przy sobie nóż szturmowy), MagdaM (też prawniczka, ale zamiast noża ma Kindla), AniaO (socjolożka, w wolnej chwili producentka filmów) i KubaO (wg którego ekonomia ma ludzką twarz...)..


wtorek, 30 sierpnia 2011

Są ! ! !

No to ogłaszamy, że plecaki do nas wróciły całe i zdrowe... Tzn mniej więcej całe, bo przy moim brakowało karimaty i pokrowca, ale poza tym wszystko jest nietknięte i właśnie pakujemy do pralki różne stęchłe szmaty...
Trochę nam ulżyło. 

niedziela, 28 sierpnia 2011

A to było tak...

... bagaże rzeczywiście będą z dostawą do domu, ponieważ bez nas biegają nawet wolniej niż my z nimi i po prostu nie zdążyły się przesiąść w Istambule. Nie miały za bardzo nawet kiedy, bo nam zmiana samolotów zajęła jakieś 8 minut i nie było czasu na małe siku, bo już się wyświetlało 'Final call' i nas popędzali, że samolot już odlatuje.
I tym sposobem z miesięcznej wyprawy wracam z małym plecaczkiem i w japonkach. Wg pana w biurze na okęciu bagaże wylecą jutro i do domu powinny trafić albo jutro wieczorem albo pojutrze. Mam nadzieję, że wszystko będzie w komplecie, łącznie ze stęchłymi ręcznikami, jeszcze mokrymi kąpielówkami i lekko pleśniejącymi butami. W głównym bagażu mam też wszystkie pamiątki i prezenty. Oby wpadły w moje ręce zanim zajmą się pleśnią od butów :)

Bilety na pociąg z Madzią i razem z AniąD kupiliśmy wcześniej i uciekaliśmy z lotniska w pośpiechu. Nie zdążyliśmy się z ekipą porządnie pożegnać, a z Państwem Orskimi porządnie przywitać, ale na Intercity zdążyliśmy i za pół godzinki będziemy wysiadać. Robię się senny, bo to już indyjska 20.00.
To jeszcze nie koniec bloga, który zostanie zamknięty w drugiej połowie września, kiedy to urządzimy spotkanie podsumowujące projekt, a w międzyczasie będziemy uzupełniać zdjęcia.
Z nieprzyzwoicie czystego pociągu - Sz


Wysłane z iPhone'a

Warszawa

My wylądowaliśmy. W przeciwieństwie do bagaży.

Wysłane z iPhone'a

sobota, 27 sierpnia 2011

Odloty...

No i dojechaliśmy na lotnisko. Nie ma tu jednej hali odlotów, tylko są cztery. Kryterium podziału dotyczy linii lotniczych. Niestety tak po prostu do naszej hali C nie weszliśmy, bo do odlotu zostało więcej niż 3 godziny. Skierowano nas do 'waiting area', do której również tak po prostu nie weszliśmy, bo naszego odlotu zostało więcej niż 4 godziny. Jeżeli jednak zamiast stać na deszczu upieramy się przy waiting area to możemy kupić bilet za 60 rupii i sobie tu zostać. Bilet oczywiście się kupuje w innym okienku u innego faceta kawałek dalej. No i tym sposobem w końcu siedzimy i czekamy na odlot, który mamy o 0515 lokalnego czasu, czyli o 0145 czasu środkowoeuropejskiego.

Wysłane z iPhone'a

Ostatnia hinduska podróż...

No to wsiedliśmy do taryfy, która na nas zawieźć na lotnisko międzynarodowe. Jak sobie wyobrażacie taksówkę w Bombaju?
Brawo... Tak właśnie. Pojedziemy ok godzinę.

Wysłane z iPhone'a

Ostatnia przekąska w kultowej Leopold Cafe...

Ze względu na strzelaninę, która miała tu miejsce w 2008r przy wejściu do kawiarni podlega się rewizji. Plecak i torbę miałem opatulone pokrowcami przeciwdeszczowymi i nie było mi wsmak wszystko odwijać, więc drobnej pani ochroniarz powiedziałem "today no bomb and no gun" i wystarczyło. Chyba mi dobrze z oczu patrzy :)

http://en.wikipedia.org/wiki/Leopold_Cafe


Wysłane z iPhone'a

Trochę inne menu w tutejszym maku... Kurczak i ser only..

piątek, 26 sierpnia 2011

Margao - Mumbai

No to siedzimy (leżymy) w ostatnim pociągu na naszej trasie. Z Goa jedziemy klasą sleeper do Mumbaju.zastanawiałem się przez ostatnie 4 tygodnie czemu w Indiach widziałem tak mało karaluchów. Już wiem - wszystkie żyją w tym pociągu. Gdzie się nie spojrzy, to coś się rusza. Nie jestem jakoś przewrażliwiony, ale jednakowoż wolałbym, żeby nic po mnie nie łaziło. Przynajmniej nic większego od kciuka.
Spotkaliśmy tu sympatycznego mieszkańca Fort Cochin. Pan nazywa się Santos (po indyjsku to znaczy 'wesoły') i wyobraźcie sobie, że zna Bobbiego. Bobby jest chyba drugim po Ghandim znanym Hindusem. Santos ma ok 40-45 lat, mówi rewelacyjnie po angielsku i pracuje w marketingu w jakiejś korporacji. Mało tego - hobbystycznie zajmuje się astrologią. Powiedział, że ja to muszę być koziorożcem i że stworzyłbym dobraną parę z panną. Prorok jaki cy co...
Rano może nam powróży z ręki, stopy czy nie wiem z czego tam indyjscy marketingowcy wróżą... O ile nas karaluchy żywcem nie zeżrą...


Wysłane z iPhone'a

Poczekalnia na dworcu w Margao. Na razie 40 min opóźnienia...

Odwrót...

No to już oficjalnie rozpoczęliśmy drogę powrotną. Etap pierwszy: pociąg z Canacona do Margao. Siedzimy pomiędzy jakąś wycieczką szkolną i już mi łeb pęka tak nadają...
Na stacji był nas pożegnać Serafin. Żegnał wszystkich równo, ale jak sądzę tęsknić będzie nierówno :)
No to jedziemy...

Wysłane z iPhone'a

W imieniu wszystkich plażowych kundli składam Ci....

Tajemniczy klient klubu....

Nocą w rowie...

Przebiegł mi drogę, co teraz?

wtorek, 23 sierpnia 2011

Bourne i Serafin...

Nasz gospodarz zna osobiście Matta Daemona, ponieważ w 2004 r. kręcili w Palolem Krucjatę Bourne'a i akurat zdjęcia były w pobliżu przybytku prowadzonego przez Serafina. Mało tego! Sera osobiście zagrał w tym filmie... Jak Bourne biegnie na plaży, a Serafin staje mu na drodze :) No proszę... Kolega Matta Daemona gotował mi dzisiaj ostrygi...

Wysłane z iPhone'a

Ostrygi...

Właśnie widzieliśmy spasionego szczurka, który z kuchni Serafina pomykał po pionowej ścianie w kierunku dachu... Karaluszki pominę, żeby się komuś nie zrobiło niedobrze...
Ale ostrygi były dobre...


Wysłane z iPhone'a

Ostrygi...

Nie zdążyłem zrobić zdjęcia ostryg, bo wszyscy się na nie rzucili w sekundzie.
W każdym razie Serafin, który podobno nie potrafi gotować zrobił nam smaczną potrawkę. Ostryg było cały wielki garnek, na oko AniD za 1000zł. Pojedli, teraz posiedzim i pogadam... I mamy nadzieję, że Sera nas nie porwie, tylko nas odwiezie do hotelu...

Wysłane z iPhone'a

Jeszcze cieple powitanie na plazy w Palolem...


Pijawki... pijawki...


Latalo tam tego wiecej, ale tylko ten grzecznie pozowal...


Owad zjadany przez pajeczaka...



Dzidzi - przewodniczka po Periyar


Znajdź kraba...

Spragnionych napoić...

Periyar i Goa...

Zewszad sa naciski, zeby cos napisac, wiec ok... cosik skrobniemy. Wszyscy sa na plazy i sie grzeja albo mocza, a ja w kafejce internetowej... ale ok... bloga pisac trzeba. Sorry, ze tym razem bez polskich znakow, ale na indyjskiej klawiaturze nijak ich sie nie da zrobic. Zatem do dziela.
Mialem machnac szybka relacje z wizyty w rezerwacie tygrysow Periyar. Na poczatku uprzedze, ze tygrysow nie widzielismy, bo nie mielismy czasu na oplacenie sobie kilkudniowego safari jeepami, zreszta nawet nie bylo raczej takiej woli w grupie.
Wstalismy rano i uzgodnilismy, ze oplacimy sobie krotka wycieczke po parku w wersji pieszej. Bez sniadania, ok godziny 9 rano bylismy juz u bram tego liczacego ok 930km2 parku. Wycieczka, ktora wykupilismy nazywala sie 'Cloud walk' i miala zawierac poza spacerem po terenach lesnych przejscie przez tereny plemienne i nieco pagorkow. Nasza przewodniczka zostala dziewczyna o imieniu Dzidzi. Zostalismy wyposazeni w grube, bawelniane podkolanowki, ktore mialy sluzyc za ochrone przed pijawkami. I wyruszylismy.
Tereny plemienne pomine, bo nie spotkalismy tam nic ciekawego poza uprawami pieprzu i kawy. No i weszlismy w dosc gesty las. Dzidzi prowadzila nas sciezkami zwierzat, ciorala bezpardonowo przez bloto, bagna, pagorki, stromizny i parowy. Wszyscy bylismy przyzwoicie zasapani. Co jakis czas robilismy przystanek, na obejrzenie kolorowego ptaszka (np. kingfsher), sporego pajaka, jaszczurki, gniazda os lub latajacych mrowek i skaczacych wysoko w koronach drzew malp. Roslinnosc byla bardzo wybujala. Drzewa ogromne, ze zwisajacymi lianami, rozlozyste chaszcze itd. Ja mialem tam raj dla oczu i dla obiektywu. I bylem raczej w opozycji do reszty grupy. Co bardziej wrazliwe dziewczyny rzadko podnosily wzrok ze swoich butow i ochraniaczy na nogi, zeby od razu zrzucac przyczepiajace sie pijawki zwykle z towarzyszacym piskiem. Oczywiscie pijawki nie mialy szans na przebicie sie do skory, ale ostroznosci i piskow nigdy za wiele. Co ciekawe, dziewczyny majace sporo wspolnego z prawnikami jakos pijawkami sie nie przejmowaly. Przyzwyczajone czy co... hihi...
Pod koniec spaceru napotkalismy jeszcze jakies wielgachne zwierze opisywane przez Dzidzi raz jako bison, a raz jako buffalo. Generalnie byl to wielgachny przedstawiciel krowowatych, ktory jak na zlosc nie chcial sie nam pokazac w pelnej krasie, tylko siedzial sobie w rzeczce i zazywal kapieli. Dzidzi mowila, ze zwierz jest 'very dangerous' i ze jezeli nas zobaczy to nas zaatakuje.
Solidnie strudzeni skonczylismy nasz cloud walk ok godziny 13. Okazalo sie, ze Dzidzi rano sobie skrecila nadgarstek i zawinela sobie go w biala szmatke nasaczona jakims naturalnym, ajurwedycznym specyfikiem. Dostala ode mnie prikaz, ze jak nie przestanie bolec, to ma sobie zrobic zdjecie rentgenowskie, a wieczorem dla odmiany ma sobie posmarowac otrzymanym ode mnie naproxenem i zawinac opaska elastyczna polskiej produkcji.
No i wyjechalismy z naszym dzielnym, poszczacym Ajeeshem w droge powrotna. Ostatnie poltora dnia w Fort Cochin spedzilismy na zakupach, raczeniu sie morskimi specjalami i zegnaniu sie z Bobbym.
Jak wygladal pociag na Goa juz pisalem - po prostu luksus.
Pierwsza miescowoscia na Goa, ktora pozalismy bylo Baga Beach. W sumie nie ma o czym wspominac, bo nic tam na nas duzego wrazenia nie wywarlo. Robilismy sobie wycieczki do okolicznych miejscowosci - Vagator, Chapora, Calangute, Panjim, Old Goa itd. Nieprzebrane tlumy indyjskich turystow nas stamtad przeploszyly. Bylismy nieco podzieleni gdzie jechac, ale w koncu po krotkiej sprzeczce przy kolacji stanelo na Palolem Beach. Wybor okazal sie przedni. Miejsce jest spokojne, urokliwe, z odpowiednia iloscia punktow handlowo-uslugowych, w wiekszosci nawet mobilnych (sprzedawcy plazowi). Pogoda (odpukac) jest na razie satysfakcjonujaca nas - wczoraj byla piekna zarowka caly dzien. Skorzystalismy zatem z kapieli slonecznych i morskich. Teraz wiekszosc z nas syczy ubierajac koszule i stosuje rozne chlodzace mazidla, ale oparzenia pierwszego stopnia generalnie nie zrobily na wiekszosci wrazenia, bo w tym momencie znowu 4/7 naszej grupy sa na plazy. Wieczorem wybieramy sie na proszona kolacje do sympatycznego odpowiednika Bobbiego, tylko ze ten nazywa sie Serafin i wyraznie stara sie przypodobac jednej z naszych prawniczek. Dlatego postaral sie nawet o ostrygi, ktorymi bedzie nas dzisiaj raczyl. W miedzyczasie wydamy kolejne bajonskie sumy na pamiatki i prezenty.
No to na razie uciekam poszukac swojej narzeczonej. Pewnie bedzie znowu oblegana przez sprzedawczynie bizuterii i chust i apaszek... a potem slysze 'chce to to i to, a ty sie targuj', a to zajmuje wiecej czasu niz samo wybieranie towarow.
No to tymczasem.
sz

piątek, 19 sierpnia 2011

Świeży sok z arbuza i mango lassi w hipisowskim Mango tree w Vagator Beach...

Plażowo...

Do Agnieszki :)

Jesteśmy na Goa, a opowieść o Munnar jest retrospekcją. Wtedy byliśmy zbyt zmęczeni, żeby pisać na bieżąco. Mapka zawsze jest najbardziej aktualna.
Sz

Wysłane z iPhone'a

Namiastka Munnaru...

Dzień 14 - Munnar...

Ten ekspres to jednak była najbardziej luksusowa podróż od początku wyjazdu. Poranne śniadanko i gorąca herbata znakomicie nas obudziły, a jazda przez soczysto-zielone plantacje ryżu pozytywnie nas nastroiła.
Ale miałem pisać o Munnar... Chociaż tak naprawdę żadne opisy nie oddadzą tego, co widzieliśmy.
Dzień rozpoczęliśmy dość wcześnie, bo już o 6.30 czekał na nas 8-osobowy Chevrolet z młodym, przystojnym, brodatym kierowcą o imieniu Ajeesh.
Auto raczej ciasnawe i niewygodne, co i tak nie przeszkadzało w drzemaniu w każdej wolnej chwili. Pierwszy przystanek tego dnia to była kąpiel słoni. Tak tak - kąpaliśmy słoniki.
Ajeesh zaprowadził nas nad rzekę, gdzie była już grupka turystów, a przede wszystkim słonie ze swoimi opiekunami. Słonie były cztery, najmłodszy knypek miał 6 lat, starszy brat 8, trzeci z rodzeństwa chyba 12, a wielka mamusia miała 42. Opiekun danego słonia wydawał mu komendę, na którą zwierzak kładł się na prawym albo lewym boku, żeby można go było w całości wyszorować. Nie było szczotek, ani kosmetyków, a jedynym potrzebnym narzędziem były kawałki łupin orzecha kokosowego, którymi się energicznie pocierało myty fragment. Mamy nie myliśmy, bo nie toleruje nikogo poza swoim opiekunem.
Dopiero z bliska widać, że niezbyt gęsto, ale jednak całe słoniowe ciałko porośnięte jest sztywnymi, czarnymi włoskami. W każdym razie całkiem fajnym doświadczeniem jest obcować blisko z takimi wielkimi zwierzętami. Porobiliśmy zdjęcia, umyliśmy, co mieliśmy do umycia. Niektórzy jeszcze zaliczyli mały poślizg na brzegu rzeki owocujący zamoczeniem tyłka lub nogi. Przy tej okazji poczyniłem ciekawą obserwację fizjologiczną - mianowicie w populacji naszej wycieczki istnieje sprzężenie między pupą a prawą ręką - im bliżej pupa wody, tym bardziej wyprostowane ramię i ręka z aparatem. Takiego odruchu np nie miała koleżanka z USA, która ratując przed zamoczeniem pupy podparła się dość porządnym canonem.
Ale w prawdziwe osłupienie w czasie kąpieli słoni wprawiła mnie piegowata Brytyjka, która upuściła do wody pokrowiec z aparatem i zamiast zrobić pół kroku do przodu i go podnieść, to narobiła tylko niezbyt głośnego krzyku. Zanim ktokolwiek skojarzył o co jej chodzi, to aparat już dawno zniknął porwany przez nurt. Czy to był przykład tzw angielskiej flegmatyczności?
Zapakowaliśmy się do Chevroleta i pojechaliśmy dalej. Po drodze w aucie MagdaM (już przebrana) z AniąD zrobiły śniadanie. Poczęstowaliśmy też naszego brodatego kierowcę, ale odmówił tłumacząc, że jest ramadan i do zachodu słońca nie je, niczego nie pije i nie pali papierosów. A później rzeczywiście, 30 sekund po zachodzie słońca zjechał na bok, pochłonął puszkę redbulla i sporo wody i dopiero mógł jechać dalej.
W każdym razie po górskich serpentynach jechał bardzo ostrożnie mimo burczenia w brzuchu. Zanim dojechaliśmy do Munnar zrobiliśmy przystanek na plantacji przypraw. Przewodnik, który nas oprowadzał opowiadał o kolejnych ziołach, a zwieńczeniem wizyty w Green Spices Garden był sklepik, w którym zostawiliśmy kupę forsy i wyszliśny objuczeni siatami zawierającymi kolorowe proszki.
No i w końcu Munnar - proponuję wpisać sobie w wyszukiwarkę grafiki 'munnar' i obejrzeć co wyskoczy.
Nam dech zapierało na każdym kroku. Co zakręt prosiliśmy kierowcę, żeby zjechał na bok i robiliśmy n-tą sesję zielonych zboczy. Plantacje herbaty są wyjątkowo malownicze i przez to cała kraina wygląda wręcz bajkowo. Po powrocie opublikujemy nasze dwa miliony fotek krzaków herbaty :)
Zdjęcia zrobione iphonem są marne, ale i tak je za chwilę wrzucę.
Odwiedziliśmy też muzeum i fabrykę, gdzie nam pokazano cały proces produkcji od krzaka aż do filiżanki kardamonowej herbatki. Właściwie do dwóch filiżanek, bo tak nam smakowała, że nie dało się poprzestać na jednej. Z przyfabrycznego sklepiku wyszliśmy obładowani kolejnymi siatami.
W okolicach Munnar zobaczyliśmy jeszcze dwie zapory, punkty widokowe i wodospady, zjedliśmy kolację i wyruszyliśmy w kierunku parku narodowego Peryiar. Odległość jaką mieliśmy pokonać to 120km. Wyruszyliśmy po 21.00, a musicie wiedzieć, że w Indiach autem w ciągu godziny pokonuje się maksymalnie ok 30-40 km, zwłaszcza w górzystym terenie. Ajeesh spisał się na medal i ok 1 w nocy byliśmy w przyjemnym pensjonacie w towarzystwie gekonków.
Kolejnego dnia Peryiar - czyli rezerwat tygrysów.
Sz

Wysłane z iPhone'a

środa, 17 sierpnia 2011

Wioślarki i widok łodzi z bliska...

Snake boats...

Dzień 13 - Snake boats, Allapey.. I rodacy..

Już kaszlę. A dopiero pół godziny temu wsiedliśmy do ekspresu wiozącego nas w kierunku Goa. Jedziemy klasą 3A, która zalicza się już do tych burżujskich. Oprócz miękkiej pryczy przysługuje mam wykrochmalone prześcieradło, czyściutka poducha, koc i śniadanko. No i niestety klimatyzacja, przed którą się cały wyjazd broniliśmy, a tu nas dopadła i przez to już mi w płucach świszczy. A jeszcze 15 godzin drogi... Ech..

A dzisiaj przechodziliśmy z Magdusią obok restauracji pod chmurką i zauważyliśmy siedzącą przy stoliku parę westmanów. Ponieważ pogodna buzia blondynki przez dłuższą chwilę była skierowana ku nam, to jej pomachałem, a w odpowiedzi usłyszeliśmy "cześć!". Pozdrowienia dla Oli i Gabora z Wrocławia i wielu ciekawych przygód w Kerali! Dajcie znać gdzie Was zaniosło.

Lekko zrugany przez DanutęO przystępuję do zrelacjonowania poprzednich kilku dób, czego nie mogłem zrobić wcześniej ze względu na brak doładowania karty.
13 sierpnia to była druga sobota sierpnia, czyli data niesłychanie ważna dla wszystkich w Kerali - dzień w którym odbywają się wyścigi smoczych łodzi. Cała populacja stanu zjeżdża się wtedy do miejscowości Allapey, przez którą biegną dwa kanały - miejsce rozgrywania regat.
Nas nie mogło tam zabraknąć. Po boskim śniadaniu zjedzonym w Kashi Cafe dwoma autobusami dostaliśmy się do Allapey. W tym niewielkim miasteczku przywitały nas nieprzebrane tłumy, głośna muzyka i atmosfera ogólnego pikniku. Na stronie organizatora regat było napisane, żeby pod żadnym pozorem nie kupować biletów gdzie indziej niż oficjalnych punktach. Oczywiście kilku oferentów się znalazło po drodze na miejsce regat, ale my twardo odmawialiśmy.
Po tym czasie spędzonych w Indiach każdy ma już opanowane tysiąc sposobów na odmawianie. Świadkowie Jehowy na progu nam już nie straszni.
W okolicy wejścia na główną trybunę zauważyliśmy indyjskich harcerzy w pełnym umundurowaniu. Zapytaliśmy o godzinę startu regat. Skauci poprosili nas trochę na bok, po czym poinformowali, że pierwszy wyścig jest o trzeciej. A następnie konspiracyjnym szeptem zapytali, czy potrzebujemy biletów, bo mogą nam sprzedać takie warte 1000 rupii za jedyne 500 rupii. Jednym słowem druhowie zamiast ramię prężyć, słabość kruszyć i świecić przykładem, to wybrali się na handelek. Jako instruktor w stopniu podharcmistrza wydałem obydwu młodzikom rozkaz stawienia się na raporcie karnym i poszliśmy dalej w górę kanału.
Idąc za tłumem trafiliśmy na boczną dróżkę nazwaną przez pewnego Hindusa "no money but see". I rzeczywiście - trafiliśmy na wybetonowane nabrzeże kanału bez potrzeby kupowania biletów, a widać stąd było wszystko elegancko. A było na co popatrzeć.
Snake boats - wężowe łodzie, to długie, drewniane konstrukcje, o relatywnie dużym zanurzeniu i wyporności takiej, że po zaokrętowaniu załogi wystają tylko kilka centymetrów nad taflę wody. A załoga liczebnością przewyższa Błyskawicę i Dar pomorza. Obsadę stanowi 96 wioślarzy, oraz 14-16 osób pełniących inne funkcje - sterników (sterem jest długie wiosło), bębniarzy podających tempo, klaszczących krzykaczy wspierających bębniarzy, wybieraczy wody i pewnie strategów albo taktyków. Widok jest niesamowity - jakby stu chłopa na długiej desce. Wyścigi odbywały się na dystansie jednej mili, więc był to wioślarski sprint. Chłopaki dawali z siebie wszystko, żeby wytrzymać tempo nadawane przez bębny. A wioślarze to nie byli typowi, chudzi, drobni Hindusi, tylko barczyste, wysportowane chłopy na schwał, z płucami jak maratończycy. Co innego bębniarze - ci to niektórzy mogli sobie na brzuchach bębnić.
Osad było kilkanaście, zorganizowanych w przeróżnych boat clubach, w rozmaitych barwach. Podobno nawet niektóre z nich sponsorowane są przez kapitał australijski i francuski. Widać było barwy operatorów telefonii komórkowych, dhl i innych koncernów, więc zaangażowanie biznesu w imprezę jest zdecydowanie duże.
Jest też trochę krótsza klasa łodzi- mniej więcej z o połowę mniej liczną załogą. W tej klasie startują kobiety. Zapomnijcie tu o gibkich, muskularnych ciałach sportsmenek ubranych w nowoczesną lycrę. Panie, jak na Hinduski przystało, występują w sari. Nieco mniej ozdobnych, niż na ulicach, ale jednak. I wiek pań też jest zróżnicowany, z przewagą wioślarek matek i babć. Sternikami są jednak mężczyźni. Wyobraźcie sobie - wężową łódź pełną elegancko ubranych kobiet, z których wiele ma siwe włosy, wiosłujących na drewnianej łodzi przy ogłuszającym dopingu zgromadzonej na brzegach publiki. I tylko żółte daszki z logo DHL na głowach załogi zdradzają, że scena się rozgrywa w XXI wieku.
Pooglądaliśmy sobie to wszystko dokładnie, porobiliśmy chyba milion zdjęć i zabraliśmy się do powrotu.

Musieliśmy złapać podmiejski autobus, ktoórym podjechalibyśmy w okolice Fort Cochin. Kilku pomocnych Hindusów wskazało nam przystanek i autobus, do którego mieliśmy wsiąść. Autobus podjechał i zaczęło się...
Nie wiadomo skąd nagle wyrósł przed nami tłum chętnych do jazdy. Zostaliśmy porwani przez chaotyczny strumień kobiet i mężczyzn napierających w kierunku drzwi, jakby to był ostatni transport ewakuujący z terenu zarazy. Dla mnie to nie było nawet chamstwo, tylko raczej jakiś pierwotny owczy pęd. Jak nienauczony kultury gnojek jeden z drugim pcha się, depcze i wbija łokcie w bok mojej narzeczonej, to mi się też uruchamia instynkt pierwotny i nie obeszło się bez przytrzymania któregoś za kołnierz, zagrodzenia innemu drogi nogą, a trzeciemu plecakiem. Kuba torował drogę barkiem. AniaO zatrzymała się przed schodkami, bo ze środka autobusu jeszcze kilka osób wychodziło, dziki tłumek zaczął napierać i wpychać się bokami, bo przecież po co pozwolić komuś najpierw wyjść. Ania wrzasnęła coś, żeby się tak nie pchali, ale efekt był mizerny. W środku panował nieopisany ścisk i upał, a podskakiwanie na każdej dziurze nie zwiększało komfortu jazdy.
Nie wiem co by musiało tu zajść, żeby w jakiś sposób zapanował tu porządek. W każdym razie byliśmy w szoku jak można zachowywać jak zwierzęta wsiadając do autobusu.
Po godzinie mieliśmy przesiadkę.
W drugim autobusie już bez takich ekscesów, ale też było inaczej, a mianowicie konduktor bardzo ściśle pilnował przestrzegania stref. Jakich? Ano strefy kobiecej i męskiej. Pierwsze trzy rzędy siedzeń przeznaczone były tylko dla kobiet, a na wysokości trzeciego narysowana była niewidoczna linia, której kobiety nie mogły przekroczyć. Więc sytuacja wyglądała tak, że my z Kubą i Tomkiem siedzieliśmy sobie pojedynczo na dwuosobowych fotelach, bo akurat mężczyzn było niewielu, a kobiety zajmowały wszystkie swoje siedzenia, a kilka z nich stało. Ania chciała przysiąść się do Kuby, ale pan konduktor się nie zgodził i musiała stać. Kuba żartował, że nareszcie jest porządek i każdy wie gdzie jego miejsce...
W każdym razie autobusowe przygody musieliśmy jakoś odreagować, więc poszliśmy na wyśmienitą kolację z owoców morza do restauracji na tarasie nad wodą. Następnego dnia o 6.30 mieliśmy wyruszać do Munnar - najpiękniejszego miejsca na naszej trasie.
Opis później, bo niedługo wysiadamy z ekspresu.
Sz

Wysłane z iPhone'a

wtorek, 16 sierpnia 2011

Kobieca załoga ubrana w sari!

Dziewczyny wyglądały obłędnie..

Jeszcze kilka godzin...

... oczekiwania. O godzinie 22.25 wyruszamy pociagiem z Fort Cochin na Goa. Pociag jedzie ok 16 godzin, wiec bede mial sporo czasu, zeby Wam napisac o regatach wezowych lodzi, wycieczce na plantacje herbaty i do rezerwatu przyrody... Moze 16 godzin wystarczy, zeby to jakos strescic. W kazdym razie niedlugo zaczynamy ostatni etap naszej wycieczki. I macie pozdrowienia od Bobbiego :)
W ramach oczekiwania na ciag dalszy oglaszam zagadke: jak byly ubrane wioslarki startujace w regatach wezowych lodzi w Allapey.

piątek, 12 sierpnia 2011

Dzień 10 - 11 - 12 - Fort Cochin...

Fort Cochin - przez ponad 400 lat był domem kolejno dla Portugalczyków, Holendrów, Brytyjczyków, a teraz dla nas. Wpływy europejskie są tu widoczne na każdym kroku - katolickie kościoły, różańce i święte obrazki przy drzwiach do domów, religijne tabliczki na ulicach. I jest jeszcze coś - zdaniem dziewczyn koczijczycy są przystojniejsi od Hindusów spotykanych do tej pory. W rysach ich twarzy dostrzega się dyskretne cechy europejskich prapradziadków. No właśnie - a ogólnie Hindusi spotykani na ulicy w większości nie robią dobrego wrażenia. Jeżeli chodzi o zachowanie, to oprócz bezczelnych, nagabujących sprzedawców i tajnych fotoamatorów wszyscy są raczej pogodni, przyjacielsko się uśmiechają i nie można o ich zachowaniu powiedzieć nic złego. Natomiast można powiedzieć sporo o ich wyglądzie. Swoje zdanie zachowam dla siebie, ale dziewczyny zwracają uwagę, że tutejsi faceci są bardzo szczupli, a raczej chudzi, wielu z nich nosi wąsy, rzadko ładnie przycięte. Ale najgorsze są brudne ręce, żałoba za paznokciami i brudne stopy w połączeniu z rozchodzonymi klapkami/sandałami - u wszystkich, bez względu na zawód. Przy całym ewentualnym uroku osobistym delikwenta często można odnieść wrażenie, że jest zwykłym flejtuchem. No w każdym razie nawet biorąc pod uwagę dość elastyczne polskie normy atrakcyjnej powierzchowności męskiej, tutaj amantów się raczej na ulicach zbyt wielu nie spotyka.
Natomiast wyjątkiem okazał się młody muzyk, który przez 70 minut przygrywał na bębenkach w czasie koncertu. Stanowił on zaledwie 25% składu zespołu, ale moim zdaniem pochłaniał 90% uwagi damskiej części audytorium, w tym mojej ukochanej. Z tego oto powodu, w myśl aforyzmu Marii Dąbrowskiej (http://aforyzmy24.info/aforyzm-1357.html), koncert skwituję w swojej relacji wymownym 'phi'. Phi.

Populacja Hindusów jest kolejnym dowodem na doskonałą równowagę w przyrodzie. Jacy w naszych oczach są mężczyźni już wiecie. Teraz dwa zdania należą się kobietom. (A można by z pewnością napisać dwa tomiska.)
Otóż mieszkanki tego kraju są przede wszystkim zadbane. Gdyby postawić przede mną kilka Hindusek, z których jedne mieszkają w budach z 5 kawałków blachy falistej na obrzeżach Bombaju, a inne w piętrowych willach nad morzem, to ja swoim laickim okiem nie będę w stanie odróżnić jednych od drugich. Znakomita większość pań nosi się tu w eleganckich, nierzadko wielobarwnych, pięknie upiętych sari. Zarówno starsze kobiety, jak i młode pannice tak ubrane prezentują się bardzo dostojnie i dumnie, a przy tym zwiewnie i kobieco. Istotnym elementem jest biżuteria - mnóstwo bransoletek na kostkach, pierścionki na palcach u stóp, kolczyki w nosie, plus ozdoby z henny. Wygląda to bardzo egzotycznie. Pstrykamy z Tomkiem i Kubą fotki, to na slideshow zobaczycie o co mi chodzi.
Dla mnie ciągle trochę niepojęte jest, że takie sari jest po prostu ubiorem codziennym. U nas jak dziewczyna idzie wyrzucić śmieci czy kupić pomidory na pobliski stragan, to ubiera wygodny dresik i koszulkę, tutaj panie pomykają w sari zarówno do sklepu, jak i pasać kozy czy wozić taczki z cegłami (bo widzi się wiele kobiet pracujących np przy budowie drogi) i dla mnie zawsze wyglądają odświętnie i elegancko. Bardziej proeuropejskie dziewczyny na skuter ubierają dżinsy, ale to jednak marginalny odsetek.
Skoro już jestem w temacie tekstylnym, to napomknę, że niesamowitym widokiem są zawsze dzieciaki wracające ze szkoły, dlatego że są ubrane w szkolne mundurki. Ubranka są jednakowe w ramach jednej szkoły i zaprojektowane bardzo pomysłowo, z dużą dbałością o detale typu krawaty, podkolanówki lub określone wstążki do związywania warkoczyków u dziewczynek. Myślę, że u polskich dzieciaków mundurki to też fajny pomysł.

Bobby. Tak się nazywa właściciel Back Packers Holiday, czyli nasz gospodarz. Jest to przemiły dżentelmen, który w każdy możliwy sposób stara się być pomocny. Dzień kiedy przyjechaliśmy był jego 31 urodzinami, więc zaprosiliśmy go wieczorem na taras i odśpiewaliśmy mu gromkie 'sto lat'. W prezencie dostał od nas któreś z lepszych drobiazgów przywiezionych z kraju i płynny element fiński. Bobby opowiadał które miejsca jego zdaniem warto na Kerali odwiedzić, a nawet obiecał, że nam pomoże te wycieczki zorganizować.
Dzisiaj mnie podwiózł do sklepu swoim motorem. Droga nie była długa, bo jakieś 3 km, ale tylko przez dwie krótkie chwile moje serce zwalniało, a oczy przestawały nerwowo obracać się do okoła głowy. Po powrocie sobie uświadomiłem, że dwa momenty, to te, w których Bobby wjeżdżał na puste rondo pod prąd (!) - czyli jakby zgodnie z ruchem prawostronnym, a cała pozostała droga odbywała się na lewym pasie, co jest dla mnie zupełną abstrakcją, a tutaj normą. Bobby jest z zawodu masażystą i terapeutą naturalnym pracującym zgodnie ze szkołą ajurwedyjską. Może ktoś z nas się skusi na masaż z olejkami aromatycznymi...

A dzisiaj byliśmy na wycieczce po rzekach i kanałach Kerali - coś jakby nasz spływ przełomem Dunajca. Pierwsze 3 godziny płynęliśmy małymi canoe z pni palm kokosowych przez wąskie cieki przecinające wioski i obszary leśne. Udało się nam wypatrzyć kilka węży wodnych, zimorodków, iguan i uwaga - żadnego komara. Oprowadzono nas po plantacji ziół i przypraw. 'Prosto z drzewa' kosztowaliśmy chili, curry, cynamonu, pieprzu i paru innych tutejszych specjałów. Może ktoś z Was czegoś do kuchni potrzebuje? Piszcie maila z zamówieniami, to postaramy się kupić co trzeba...
Później był tradycyjny lunch, który widać na zdjęciu, a ostatnią atrakcją był rejs większą łodzią, ale również napędzaną jedynie pracą mięśni dwóch czerstwych hinduskich flisaków po największym jeziorze Kerali. Hmm... Panowie się naprawdę namachali bambusowymi tyczkami, a my, westmeni z Polski, Niemiec, Włoch i Francji po sytym obiadku jak jeden mąż co zrobiliśmy? No właśnie...
Obudziliśmy się na ostatnie pół godzinki rejsu i jakoś głupio już było prosić, żeby zawrócili.

Ze spraw nietypowych - dzisiaj wyszliśmy z restauracji zanim dostaliśmy zamówione dania. Na swoje usprawiedliwienie mamy, że czas od zamówienia do wyjścia wynosił już godzinę, a zdecydowanie dążył do nieskończoności. No i oczywiście zostawiliśmy pieniądze za otrzymane napoje zimne.
Jak opowiedzieliśmy o tym Bobbiemu, to się mocno dziwił. Pewnie teraz siedzi pod naszymi drzwiami, żebyśmy się ukradkiem, bez płacenia nie wynieśli od niego...

A jutro wybieramy się tu:
http://www.nehrutrophy.nic.in/

Do następnego razu.
Sz

PS: dziękujemy za śledzenie bloga. Ze statystyk odwiedzin wynika, że rzeczywiście ktoś poza mną i rodzicami tu zagląda ;)

PS: jeżeli ktoś z Was ma potrzebę otrzymania czegoś z Indii, to dawajcie znać, postaramy się zadość uczynić Waszej suplice.

Wysłane z iPhone'a (tak, tak... Apple się przydaje nawet w Indiach. Nie tylko do bloga... Jeszcze np jako kalkulator :p )

Na wesoło...

Przed wejściem na koncert muzyki hinduskiej...
Magda: które mamy miejsca?
AniaD: w pierwszym rzędzie.
Magda: jak jest po angielsku rząd?
MagdaM: government.
:)

Wysłane z iPhone'a

Tradycyjny keralski lunch podawany na liściu bananowca...

To jest prawdziwy kolor curry :)

Lunch w czasie rejsu po Kerali...

Łodziami przez dżunglę....