zamiast wstępu

Nasza podróż trwa od 31 lipca do 28 sierpnia 2011.
Zakładany plan podróży przewiduje następujące punkty:
Mumbai - Aurangabad - Elura + Ajanta - Hajadarabad - Hampi - Hospet -Badami - Mysore - Kochi - Munnar - Allepey (Alappuzha) - Nagarhole - Jog Falls - Goa - Pandźim - Mumbai.

Uczestnikami wycieczki oprócz mnie są: Magda (osobista narzeczona - socjopsycholog w służbie stałej), dr Tomek (w Indiach po raz któryś...), AniaD (prawniczka nosząca przy sobie nóż szturmowy), MagdaM (też prawniczka, ale zamiast noża ma Kindla), AniaO (socjolożka, w wolnej chwili producentka filmów) i KubaO (wg którego ekonomia ma ludzką twarz...)..


wtorek, 23 sierpnia 2011

Periyar i Goa...

Zewszad sa naciski, zeby cos napisac, wiec ok... cosik skrobniemy. Wszyscy sa na plazy i sie grzeja albo mocza, a ja w kafejce internetowej... ale ok... bloga pisac trzeba. Sorry, ze tym razem bez polskich znakow, ale na indyjskiej klawiaturze nijak ich sie nie da zrobic. Zatem do dziela.
Mialem machnac szybka relacje z wizyty w rezerwacie tygrysow Periyar. Na poczatku uprzedze, ze tygrysow nie widzielismy, bo nie mielismy czasu na oplacenie sobie kilkudniowego safari jeepami, zreszta nawet nie bylo raczej takiej woli w grupie.
Wstalismy rano i uzgodnilismy, ze oplacimy sobie krotka wycieczke po parku w wersji pieszej. Bez sniadania, ok godziny 9 rano bylismy juz u bram tego liczacego ok 930km2 parku. Wycieczka, ktora wykupilismy nazywala sie 'Cloud walk' i miala zawierac poza spacerem po terenach lesnych przejscie przez tereny plemienne i nieco pagorkow. Nasza przewodniczka zostala dziewczyna o imieniu Dzidzi. Zostalismy wyposazeni w grube, bawelniane podkolanowki, ktore mialy sluzyc za ochrone przed pijawkami. I wyruszylismy.
Tereny plemienne pomine, bo nie spotkalismy tam nic ciekawego poza uprawami pieprzu i kawy. No i weszlismy w dosc gesty las. Dzidzi prowadzila nas sciezkami zwierzat, ciorala bezpardonowo przez bloto, bagna, pagorki, stromizny i parowy. Wszyscy bylismy przyzwoicie zasapani. Co jakis czas robilismy przystanek, na obejrzenie kolorowego ptaszka (np. kingfsher), sporego pajaka, jaszczurki, gniazda os lub latajacych mrowek i skaczacych wysoko w koronach drzew malp. Roslinnosc byla bardzo wybujala. Drzewa ogromne, ze zwisajacymi lianami, rozlozyste chaszcze itd. Ja mialem tam raj dla oczu i dla obiektywu. I bylem raczej w opozycji do reszty grupy. Co bardziej wrazliwe dziewczyny rzadko podnosily wzrok ze swoich butow i ochraniaczy na nogi, zeby od razu zrzucac przyczepiajace sie pijawki zwykle z towarzyszacym piskiem. Oczywiscie pijawki nie mialy szans na przebicie sie do skory, ale ostroznosci i piskow nigdy za wiele. Co ciekawe, dziewczyny majace sporo wspolnego z prawnikami jakos pijawkami sie nie przejmowaly. Przyzwyczajone czy co... hihi...
Pod koniec spaceru napotkalismy jeszcze jakies wielgachne zwierze opisywane przez Dzidzi raz jako bison, a raz jako buffalo. Generalnie byl to wielgachny przedstawiciel krowowatych, ktory jak na zlosc nie chcial sie nam pokazac w pelnej krasie, tylko siedzial sobie w rzeczce i zazywal kapieli. Dzidzi mowila, ze zwierz jest 'very dangerous' i ze jezeli nas zobaczy to nas zaatakuje.
Solidnie strudzeni skonczylismy nasz cloud walk ok godziny 13. Okazalo sie, ze Dzidzi rano sobie skrecila nadgarstek i zawinela sobie go w biala szmatke nasaczona jakims naturalnym, ajurwedycznym specyfikiem. Dostala ode mnie prikaz, ze jak nie przestanie bolec, to ma sobie zrobic zdjecie rentgenowskie, a wieczorem dla odmiany ma sobie posmarowac otrzymanym ode mnie naproxenem i zawinac opaska elastyczna polskiej produkcji.
No i wyjechalismy z naszym dzielnym, poszczacym Ajeeshem w droge powrotna. Ostatnie poltora dnia w Fort Cochin spedzilismy na zakupach, raczeniu sie morskimi specjalami i zegnaniu sie z Bobbym.
Jak wygladal pociag na Goa juz pisalem - po prostu luksus.
Pierwsza miescowoscia na Goa, ktora pozalismy bylo Baga Beach. W sumie nie ma o czym wspominac, bo nic tam na nas duzego wrazenia nie wywarlo. Robilismy sobie wycieczki do okolicznych miejscowosci - Vagator, Chapora, Calangute, Panjim, Old Goa itd. Nieprzebrane tlumy indyjskich turystow nas stamtad przeploszyly. Bylismy nieco podzieleni gdzie jechac, ale w koncu po krotkiej sprzeczce przy kolacji stanelo na Palolem Beach. Wybor okazal sie przedni. Miejsce jest spokojne, urokliwe, z odpowiednia iloscia punktow handlowo-uslugowych, w wiekszosci nawet mobilnych (sprzedawcy plazowi). Pogoda (odpukac) jest na razie satysfakcjonujaca nas - wczoraj byla piekna zarowka caly dzien. Skorzystalismy zatem z kapieli slonecznych i morskich. Teraz wiekszosc z nas syczy ubierajac koszule i stosuje rozne chlodzace mazidla, ale oparzenia pierwszego stopnia generalnie nie zrobily na wiekszosci wrazenia, bo w tym momencie znowu 4/7 naszej grupy sa na plazy. Wieczorem wybieramy sie na proszona kolacje do sympatycznego odpowiednika Bobbiego, tylko ze ten nazywa sie Serafin i wyraznie stara sie przypodobac jednej z naszych prawniczek. Dlatego postaral sie nawet o ostrygi, ktorymi bedzie nas dzisiaj raczyl. W miedzyczasie wydamy kolejne bajonskie sumy na pamiatki i prezenty.
No to na razie uciekam poszukac swojej narzeczonej. Pewnie bedzie znowu oblegana przez sprzedawczynie bizuterii i chust i apaszek... a potem slysze 'chce to to i to, a ty sie targuj', a to zajmuje wiecej czasu niz samo wybieranie towarow.
No to tymczasem.
sz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz