zamiast wstępu

Nasza podróż trwa od 31 lipca do 28 sierpnia 2011.
Zakładany plan podróży przewiduje następujące punkty:
Mumbai - Aurangabad - Elura + Ajanta - Hajadarabad - Hampi - Hospet -Badami - Mysore - Kochi - Munnar - Allepey (Alappuzha) - Nagarhole - Jog Falls - Goa - Pandźim - Mumbai.

Uczestnikami wycieczki oprócz mnie są: Magda (osobista narzeczona - socjopsycholog w służbie stałej), dr Tomek (w Indiach po raz któryś...), AniaD (prawniczka nosząca przy sobie nóż szturmowy), MagdaM (też prawniczka, ale zamiast noża ma Kindla), AniaO (socjolożka, w wolnej chwili producentka filmów) i KubaO (wg którego ekonomia ma ludzką twarz...)..


środa, 17 sierpnia 2011

Dzień 13 - Snake boats, Allapey.. I rodacy..

Już kaszlę. A dopiero pół godziny temu wsiedliśmy do ekspresu wiozącego nas w kierunku Goa. Jedziemy klasą 3A, która zalicza się już do tych burżujskich. Oprócz miękkiej pryczy przysługuje mam wykrochmalone prześcieradło, czyściutka poducha, koc i śniadanko. No i niestety klimatyzacja, przed którą się cały wyjazd broniliśmy, a tu nas dopadła i przez to już mi w płucach świszczy. A jeszcze 15 godzin drogi... Ech..

A dzisiaj przechodziliśmy z Magdusią obok restauracji pod chmurką i zauważyliśmy siedzącą przy stoliku parę westmanów. Ponieważ pogodna buzia blondynki przez dłuższą chwilę była skierowana ku nam, to jej pomachałem, a w odpowiedzi usłyszeliśmy "cześć!". Pozdrowienia dla Oli i Gabora z Wrocławia i wielu ciekawych przygód w Kerali! Dajcie znać gdzie Was zaniosło.

Lekko zrugany przez DanutęO przystępuję do zrelacjonowania poprzednich kilku dób, czego nie mogłem zrobić wcześniej ze względu na brak doładowania karty.
13 sierpnia to była druga sobota sierpnia, czyli data niesłychanie ważna dla wszystkich w Kerali - dzień w którym odbywają się wyścigi smoczych łodzi. Cała populacja stanu zjeżdża się wtedy do miejscowości Allapey, przez którą biegną dwa kanały - miejsce rozgrywania regat.
Nas nie mogło tam zabraknąć. Po boskim śniadaniu zjedzonym w Kashi Cafe dwoma autobusami dostaliśmy się do Allapey. W tym niewielkim miasteczku przywitały nas nieprzebrane tłumy, głośna muzyka i atmosfera ogólnego pikniku. Na stronie organizatora regat było napisane, żeby pod żadnym pozorem nie kupować biletów gdzie indziej niż oficjalnych punktach. Oczywiście kilku oferentów się znalazło po drodze na miejsce regat, ale my twardo odmawialiśmy.
Po tym czasie spędzonych w Indiach każdy ma już opanowane tysiąc sposobów na odmawianie. Świadkowie Jehowy na progu nam już nie straszni.
W okolicy wejścia na główną trybunę zauważyliśmy indyjskich harcerzy w pełnym umundurowaniu. Zapytaliśmy o godzinę startu regat. Skauci poprosili nas trochę na bok, po czym poinformowali, że pierwszy wyścig jest o trzeciej. A następnie konspiracyjnym szeptem zapytali, czy potrzebujemy biletów, bo mogą nam sprzedać takie warte 1000 rupii za jedyne 500 rupii. Jednym słowem druhowie zamiast ramię prężyć, słabość kruszyć i świecić przykładem, to wybrali się na handelek. Jako instruktor w stopniu podharcmistrza wydałem obydwu młodzikom rozkaz stawienia się na raporcie karnym i poszliśmy dalej w górę kanału.
Idąc za tłumem trafiliśmy na boczną dróżkę nazwaną przez pewnego Hindusa "no money but see". I rzeczywiście - trafiliśmy na wybetonowane nabrzeże kanału bez potrzeby kupowania biletów, a widać stąd było wszystko elegancko. A było na co popatrzeć.
Snake boats - wężowe łodzie, to długie, drewniane konstrukcje, o relatywnie dużym zanurzeniu i wyporności takiej, że po zaokrętowaniu załogi wystają tylko kilka centymetrów nad taflę wody. A załoga liczebnością przewyższa Błyskawicę i Dar pomorza. Obsadę stanowi 96 wioślarzy, oraz 14-16 osób pełniących inne funkcje - sterników (sterem jest długie wiosło), bębniarzy podających tempo, klaszczących krzykaczy wspierających bębniarzy, wybieraczy wody i pewnie strategów albo taktyków. Widok jest niesamowity - jakby stu chłopa na długiej desce. Wyścigi odbywały się na dystansie jednej mili, więc był to wioślarski sprint. Chłopaki dawali z siebie wszystko, żeby wytrzymać tempo nadawane przez bębny. A wioślarze to nie byli typowi, chudzi, drobni Hindusi, tylko barczyste, wysportowane chłopy na schwał, z płucami jak maratończycy. Co innego bębniarze - ci to niektórzy mogli sobie na brzuchach bębnić.
Osad było kilkanaście, zorganizowanych w przeróżnych boat clubach, w rozmaitych barwach. Podobno nawet niektóre z nich sponsorowane są przez kapitał australijski i francuski. Widać było barwy operatorów telefonii komórkowych, dhl i innych koncernów, więc zaangażowanie biznesu w imprezę jest zdecydowanie duże.
Jest też trochę krótsza klasa łodzi- mniej więcej z o połowę mniej liczną załogą. W tej klasie startują kobiety. Zapomnijcie tu o gibkich, muskularnych ciałach sportsmenek ubranych w nowoczesną lycrę. Panie, jak na Hinduski przystało, występują w sari. Nieco mniej ozdobnych, niż na ulicach, ale jednak. I wiek pań też jest zróżnicowany, z przewagą wioślarek matek i babć. Sternikami są jednak mężczyźni. Wyobraźcie sobie - wężową łódź pełną elegancko ubranych kobiet, z których wiele ma siwe włosy, wiosłujących na drewnianej łodzi przy ogłuszającym dopingu zgromadzonej na brzegach publiki. I tylko żółte daszki z logo DHL na głowach załogi zdradzają, że scena się rozgrywa w XXI wieku.
Pooglądaliśmy sobie to wszystko dokładnie, porobiliśmy chyba milion zdjęć i zabraliśmy się do powrotu.

Musieliśmy złapać podmiejski autobus, ktoórym podjechalibyśmy w okolice Fort Cochin. Kilku pomocnych Hindusów wskazało nam przystanek i autobus, do którego mieliśmy wsiąść. Autobus podjechał i zaczęło się...
Nie wiadomo skąd nagle wyrósł przed nami tłum chętnych do jazdy. Zostaliśmy porwani przez chaotyczny strumień kobiet i mężczyzn napierających w kierunku drzwi, jakby to był ostatni transport ewakuujący z terenu zarazy. Dla mnie to nie było nawet chamstwo, tylko raczej jakiś pierwotny owczy pęd. Jak nienauczony kultury gnojek jeden z drugim pcha się, depcze i wbija łokcie w bok mojej narzeczonej, to mi się też uruchamia instynkt pierwotny i nie obeszło się bez przytrzymania któregoś za kołnierz, zagrodzenia innemu drogi nogą, a trzeciemu plecakiem. Kuba torował drogę barkiem. AniaO zatrzymała się przed schodkami, bo ze środka autobusu jeszcze kilka osób wychodziło, dziki tłumek zaczął napierać i wpychać się bokami, bo przecież po co pozwolić komuś najpierw wyjść. Ania wrzasnęła coś, żeby się tak nie pchali, ale efekt był mizerny. W środku panował nieopisany ścisk i upał, a podskakiwanie na każdej dziurze nie zwiększało komfortu jazdy.
Nie wiem co by musiało tu zajść, żeby w jakiś sposób zapanował tu porządek. W każdym razie byliśmy w szoku jak można zachowywać jak zwierzęta wsiadając do autobusu.
Po godzinie mieliśmy przesiadkę.
W drugim autobusie już bez takich ekscesów, ale też było inaczej, a mianowicie konduktor bardzo ściśle pilnował przestrzegania stref. Jakich? Ano strefy kobiecej i męskiej. Pierwsze trzy rzędy siedzeń przeznaczone były tylko dla kobiet, a na wysokości trzeciego narysowana była niewidoczna linia, której kobiety nie mogły przekroczyć. Więc sytuacja wyglądała tak, że my z Kubą i Tomkiem siedzieliśmy sobie pojedynczo na dwuosobowych fotelach, bo akurat mężczyzn było niewielu, a kobiety zajmowały wszystkie swoje siedzenia, a kilka z nich stało. Ania chciała przysiąść się do Kuby, ale pan konduktor się nie zgodził i musiała stać. Kuba żartował, że nareszcie jest porządek i każdy wie gdzie jego miejsce...
W każdym razie autobusowe przygody musieliśmy jakoś odreagować, więc poszliśmy na wyśmienitą kolację z owoców morza do restauracji na tarasie nad wodą. Następnego dnia o 6.30 mieliśmy wyruszać do Munnar - najpiękniejszego miejsca na naszej trasie.
Opis później, bo niedługo wysiadamy z ekspresu.
Sz

Wysłane z iPhone'a

1 komentarz:

  1. Jaki ten świat jest piękny i ciekawy.Jeszcze lepiej po latach wspominać to wszystko.Wysiłek i trudy się nie liczą.Aniu czekamy na zdjęcia i opowieści.Pamiętaj że Twój tato prosi tylko o małpkę.

    Babcia Wiesia.Pa .Całuski.

    OdpowiedzUsuń